środa, 29 maja 2013

Szkoda carbożeli i butów na kończenie Kieratu w 24h czyli im dłużej biegniesz tym lepiej się poznajesz

No i wszystko się wyjaśniło.W potyczkach z Gabrysiem przegrałem, ale można powiedzieć, że w Kieracie wygrałem. Przynajmniej czuję się zwycięzcą :)
ale po kolej,
Do Limanowej przyjechaliśmy na 16.00, więc z planu drzemki przed startem nic nie wyszło. Poszliśmy do biura zawodów by odebrać numer i karty do podbijania (to w końcu bieg na orientację). Poszliśmy coś zjeść i zapoznać się z mapą. Na Kieracie jest ona wydawana wcześnie, wiec można na spokojnie ustalić warianty. Potem zaczęło się najgorsze, czyli pakowanie. I tu po raz kolejny sprawdza się powiedzenie, ze im mniej masz rzeczy tym mniejszy problem. Plecak: wziąłem dwa: 25 litrów z 3 litrowym camelbakiem i 9 litrowy z 1,5 litrowym (okazało się, że faktycznie jest on 2 litrowy, ale to się okazało dopiero po powrocie do domu).
Standardowo 2 kurtki deszczowe, 3 koszulki, jedna kurta windstoper, dwie pary gaci (jedne testowane a jedne nówki sztuki nie śmigane) i jeszcze dużo innych rzeczy.
Temperatura miała być niska 10 st w dzień, 5 w nocy. Postanowiłem że nie będę dużo pił jak nie będzie upału, wiec wybór padł na mały plecak. Teraz picie, miałem takie wrażenie że camelbak w tym plecaku cieknie, ale nie byłem w stanie zlokalizować wycieku, nalałem, sprawdziłem, sucho, wiec luz. Spakowałem jedną kurtkę deszczową, czołówkę, zapas baterii karbożele, banana, wafle, zapasowe skarpety, czapka i rękawiczki, przytroczyłem kije i na start. (poniżej pełna lista wyposażenia)
Przez cały czas miałem wrażenie że czegoś zapomniałem.
Pojechaliśmy w 5 osób ja z Julką, Leszek z Iloną i Gabryś. Plan był taki, że dziewczyny biegną razem, ja z Garbysiem razem, a Leszek nastawiał sie tylko na bieg nocą.
Wystartowaliśmy, ja i Gab. Na początku biegiem, ale tylko do pierwszej górki. Mieliśmy taki plan, że zaczynamy pomału, a biegniemy po płaskim i z górki, a na punktach tylko podbijamy karty i lecimy dalej. Pierwsze trzy punkty bez problemu. Po drodze spotkaliśmy Leszka. Kolejnym była punkt na górze Ćwilin. na samym wierzchołki, problem taki, że było ciemno i mgliście, czołówka nic nie dawała, bo ponad 2 metry nic nie było wydać. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że trzeba na gór się wdrapać, więc to zrobiliśmy przy znacznym sprzeciwie Gaba. wdrapaliśmy się na szczyt, brodząc po błocie, strumykach i grząskich podłożach, przeciskając sie między gałęziami i drzewami, ale w końcu punkt odnaleźliśmy. Na górze było zimno, więc postanowiliśmy lecieć dalej. Mniej wiecej od tego punktu miałem morko w butach i tak już do samego końca. Dalej szło bez problemów, aż dotarliśmy na 7 punkt, gdzie można było się ogrzać coś przekąsić i uzupełnić wodę. No wiec uzupełniam. Nalałem cały camel, ale po chwili patrzę, ze jest tylko połowa, jak nic ciekanie. Podniosłem plecak do góry, a na ziemi kałuża. Nie jest dobrze, ale skołowałem jakąś torebkę wsadziłem do niej camelbaka i w drogę. Od razu czekało nas masakryczne podeście na Luboń Wielki. Jest stromo, na mapie nie widać przerw między poziomicami. Całe szczęście że wziąłem kije, a dodatkowo po kawie w punkcie 7 miałem takiego powera, że wszedłem tam bez zatrzymania się  w drugą stronę było już gorzej. Żółty szlak przechodził przez skały i nagle sie urwał, spędziliśmy jakieś 15 na szukaniu drogi, ale dzięki temu zobaczyłem salamandrę, piękna :) szlak się odnalazł, i schodziliśmy w dół, gdy nagle Gabryś zaczął się krzywić i mówić że ma coś z nogami. Zaczęło świtać, ptaki zaczęły cierkać  pięknie. Uwielbiam ten czas na kieracie, jest już widno ze można czytać mape bez czołówki, ale jak poświecisz to wydać lepiej :) Doszliśmy do kolejnego punkt, postanowiliśmy posiedzieć chwilę i wysuszyć nogi. Ja się czułem świetnie, ale stopy Gabrysia nie wyglądały najlepiej, nie dość że kalafiory to jeszcze odciski (kalafiory to stopy tak wilgotne, że się marszczą i wyglądają jak kalafiory, w przypadku Gaba jeszcze pełne błota i kamyczków, nie do po zazdroszczenia). Wtedy stwierdziliśmy, że nie ma sensu już się ścigać i walczyć o czas, potem jeszcze się okazało że dziewczyny zkontuzjowane zakończyły na 35 km (i tak super jak na debiut, noc jest najgorsza).
I polecieliśmy dalej. W zasadzie to dalej obyło sie bez większych przygód, no może nie licząc kolejnego maskrycznego podeścia pod Wielki Wierch, rozwalenia buta (zapewne o ostry kamień), cięcia przez mokre łąki, bliskiego spotkania z elektrycznym pastuchem i sklepu spożywczego, który uratował nam życie. Na metę dotarliśmy po 24 godzinach i jednej minucie napierania. Na mecie okazało się, że Leszek był pierwszy nie klasyfikowanym zawodnikiem, zakończył na 8 km przed metą. W sumie to go rozumiem, czasami się po prostu nie da więcej. A czas był na jakieś 21 godzin !!
Jak dla mnie to udany Kierat, pobiłem swój rekord, skończyłem bez żadnej kontuzji, a dodatowo wiem że dalo się urwać jeszcze ze dwie godziny. Szkoda butów, ale co tam, sprzęt trzeba zużywać, katować czyli zgodnie z przenaczeniem :)
Za rok będzie lepiej i jak to powiedział Leszek: szkoda karbożeli i butów na kończenie Kieratu w 24 godziny :)


1 komentarz: