środa, 14 grudnia 2016

But Challenge czyli buty same nie biegają

​Muszę przyznać, że ten rok mam wybitnie niebiegowy.
Oprócz lutego, w którym zrobiłem 150km (patrz post o poście), dramat.
Miesięcznie wychodziło mi między 30-80km. Zero regularności, zero konsekwencji, nic. Po prostu mi się nie chciało. Nie mogłem się zebrać i nawet nie wiem dlaczego. W efekcie tego z wagi 76 kg pod koniec marca, na koniec września odbiłem do 84 kg.

Myśląc o powrocie do biegania szukałem motywacji. Akurat jakoś przeczytałem opis z ultrabiegow i było tam zdjęcie przepięknych butów, chociaż post był o zawodach. Napisałem tylko w komentarzu: a co to za buty? W odpowiedzi usłyszałem innov8 terraclaw 250. Piękne. Dalsze kroki wydawały się oczywiste. Jak kupię sobie te buty to napewno zacznę biegać. Kolejna myśl: co za bzdura, przecież tak się nie stanie.

I wtedy zrodził się but-challenge. W poprzednich latach średniorocznie wychodziło mi 1200-1400 kilometrów. Był środek października, a moj licznik kilometrów zatrzymał się na 541 km. Dla porównania w poprzednich latach miałem okolo 1000 km. Plan był prosty, zrobię 1000 km do końca roku to sobie kupię buty.

459km w 10 tygodni dawało 46km tygodniowo. Będzie trudno jak nie jest to nie możliwe. Aby śledzić postępy na bieżąco, co miało mnie dodatkowo motywować, stworzyłem mechanizm śledzenia.

Na chwile obecna wyglada to tak:

W każdy poniedziałek sprawdzam ile mi wyszło w poprzednim tygodniu i o tyle odsłaniam buta.
Trzymacie kciuki :)

update:
przez ostatni tydzień chorowałem i nie biegałem. Do 11 grudnia odrylem 62% buta, czyli do końca roku wyjdzie mi 170 km/15 dni czyli 11km dziennie czyli 80 tygodniowo. To dopiero challenge !!

czwartek, 24 marca 2016

Koniec postu, czyli nowy początek

Dziś wielki czwartek, który w kościele katolickim kończy post, a ja razem z nim, lecz nie jako obok. Czas, więc na podsumowanie.


Osiągnięcia
W dniu rozpoczęcia postu ważyłem 80,4 kg. Dziś rano waga pokazała 75,7 kg, czyli schudłem prawie 5 kg. Obwód w pasie spadł z 100 cm do 95 cm, w klatce ze 107 na 103. Wygląda na to, że jeden kilogram masy ciała równa się jednemu centymetrowi w obwodach. Zmieściłem się w koszulę, którą kupiłem ze 2 lata temu, a która ledwo się na mnie opinała. Specjalnie sobie ją zatrzymałem. Koszulki w rozmiarze M leżą dobrze, chociaż jeszcze nie idealnie. Wcześniej były to rozmiar L. Pasek zapinam na jedną dziurkę bliżej, chociaż ostatnio zauważyłem, że jest w sam raz, z tendencją do lekkiej luźności.

Bieganie
4,9 kg to 3 pełne butelki wody. Spróbujcie założyć plecak, załadować do 3 butelkami wody i przebiec 5 km, następnie zdejmijcie plecak i pobiegnijcie drugie 5 km. Tak właśnie się czuję. Wydaje mi się, że każdy kilogram to jakieś 10 sekund/km. Do tej pory biegałem luźne wybiegania na 5:45, teraz wychodzi mi jakieś 5:10. A poziom zmęczenie taki sam. Chociaż czasami mam odczucie słabości, a to znak, że trzeba popracować na siłą :)

Co jadłem, a czego nie jadłem
Na wstępie przyjąłem, że nie przechodzę na żadną cud-dietę, bo wiem że nie ma czegoś takiego jak dieta odchudzająca. To jedno wielkie marketingowe oszustwo. Chociaż nie, to jeden wielki marketingowy majstersztyk. Jedyne diety są dla ludzi chorych, np dieta bezglutenowa, dla cierpiących na celiakię, albo dieta bez cukrów dla diabetyków.
Postanowiłem odżywiać się racjonalnie. Dlatego na czas postu wyeliminowałem:
- alkohol
- słodycze, wyprodukowane przez człowieka, czyli czekolady, cukierki, batony itp
- sery żółte, camembert, pleśniowe
- kiełbasy, szynki, parówki, inne mięsne podroby
- produkty wysoko przetworzone

Co jadłem?
- chleb poligonowy i razowy z piekarni Grzybki
- jajka
- smarowanki: pasta z fasoli czerwonej, hummus, serek twarogowy
- twarogi chude (zwykłe, jak i wiejskie w wersji light)
- przynajmniej jedna szklanka mleka
- ryby (dorsz czarny, łosoś, łosoś wędzony, szproty i sardynki z puszki, dorady, śledzie, ikra)
- mięso kurczaka/indyka (raz nawet zjadłem kawałek dziczyzny)
- makarony (czasem nawet z pełnego ziarna), ryże (paraboloid, dziki, basmati), kasze (gryczana, pęczak, kuskus)
- warzywa (wszystko co tam podeszło, w sałatkach lub surowo, lub gotowane, szczególną sympatią obdarzyłem kalarepę)
- warzywa ze słoików (oliwki, ogórki, pieczarki)
- owoce (zawsze rano robiłem smootie, najczęściej mango, banan, winogrona pod koniec dodawałem szpinaku), świeżo wyciskałem sok z cytrusów
- miód i powidła śliwkowe (bez cukru)

Małe grzeszki
- podczas 3 dniowego pobytu w Barcelonie piłem wino, całkiem sporo wina
- po zawodach Krajna AR wypiłem 3 piwa pszeniczne
- 2 razy zdarzyło mi się wziąć po łyku piwa i 2 razy po łyku wina (sposobem somalierskim)
- jeden Mars i jeden Knoppers na zawodach Krajna AR, no i kilka carbożeli
- połowa porcji sernika (50g) od Bliklego

Pomoc
My Fittnes Pal - aplikacja pozwalająca śledzić ilość spożywanego pokarmu w czasie rzeczywistym.
Trzeba wpisywać to co się zjadło :)


W aplikacji należy podać wiek, płeć, wzrost, dotychczasową wagę, stopień aktywności, a system oblicza odpowiednią ilość kalorii, którą nalezy spożyć dziennie, w podziale na ilość węglowodanów, tłuszczy i białka. Najprostszym sposobem na redukcję masy ciała jest ujemny bilans energetyczny, czyli spożywanie mniejszej ilość kalorii niż spalamy. Na przez połowę postu ustawione miałem 1500 kcal i max 34g tłuszczu. Ważne też było procentowe określenie kalorii z węglowodanów (50%), tłuszczu (25%), białka (25%) O ile kalorie nie stanowiły problemu to z tłuszczem już było gorzej, ale system wyliczył tygodniowy spadek wagi na 0,7kg. W pewnym momencie zmieniłem ustawienia na 0,5kg, a aplikacja przeliczyła to na 1910 kcal i 42g tłuszczu. To sprawiło, że mogłem więcej jeść, a nawet podjadać. No i nie odczuwałem uporczywego głodu.
Wpisywanie tego co się je, nauczyło mnie jak duża powinna być porcja, aby nie była za duża. Moją nową przyjaciółką została waga kuchenna. Z zadziwiającą precyzją i uporem ważyłem wszystko co trafiało do żołądka. Najpierw po tym jak zjadłem, ale w pewnym momencie zaczynałem tworzyć wizję tego co zjed wciągu całego dnia i plan jedzenia modyfikowałem tak, aby zmienić się wyznaczonych przez aplikację limitach. 1910 kcal sprawiało, że rzadko kiedy przekraczałem ten limit.

FitBit - jakieś 3 tygodnie temu zakupiłem opaskę FitBit i od czego czasu staram się więcej chodzić, tak aby wyrobić normę 10 000 kroków dziennie. To chyba pomogło, a przynajmniej zmusiło do ruchu.


Post - nie wiem jak to działa, ale określiłem sobie czas kiedy mam rozważnie jeść i okres postu tu wyraźnie pomógł. Widać, że określanie ram ułatwia się trzymanie się w pionie.

Co dalej?
Na początku postanowiłem, że post wyrobi mi nawyk. Nawyk zdrowego odzywania się. To oznacza, że będę chciał się utrzymać w postnym menu. Zobaczymy jak to wyjdzie, bo poprzednie dwa razy się nie udało. Ale teraz czuję, że się uda. Poszedłem dziś po pączki. Kupiłem tylko jednego :)

Generalnie polecam :)






środa, 23 marca 2016

Krajna Adventure Racing 2016, czyli o tym jak znalazłem swoją niszę

Trochę już ochłonąłem, przemyślałem, przetrawiłem ostatni start, więc czas podsumowanie i krótką relację.
Jakoś ostatnio mam awersję do startów, zarówno na asfalcie, jaki i w biegach górskich.
Zdałem sobie też sprawę, że nie jestem w stanie z moją forma i podejściem do treningów gdzieś się tam przebić, zaistnieć. Chociaż nie jest to moim marzeniem, nawet skrytym :)
To czego mi najbardziej brakuje to ściganie się, albo przynajmniej wrażenie ścigania się. Nawet biegając 10km w tempie 41:30 szans na ściganie raczej nie ma. Musiałbym urwać jeszcze z 10 minut, chociaż można odnieść wrażenie, że biegnie się szybko, a jak kogoś wyprzedzisz to jest naturalna motywacja, aby wyprzedzić kolejną osobę.

Ale ja nie o tym, a może o tym :)

Kiedyś, w 2010, jak dowiedziałem się o biegach górskich i zacząłem w nich startować ktoś powiedział mi o Adventure Racing, z polskiego Rajdy Przygodowe. Nie wdając się w szczegóły, jest połączenie biegania, (góry, łąki, lasy) jazdy na rowerze (góry, łaki, lasy), pływania kajakiem (rzeki i jeziora). Żeby było ciekawiej całość imprezy organizowana jest w formula na orientację, czyli na mapie zaznaczone się punkty kontrolne, które trzeba odnaleźć w terenie, posługując sie jedynie mapą i kompasem. Potwierdzeniem zaliczania punktu jest odbicie go na karcie, którą zespół ma cały czas ze sobą. Robi się to za pomocą perforatora, coś na kształt starych kasowników. Każdy perforator robi inne dziurki, to pozwala sędziom zweryfikować czy zespół był faktycznie na konkretnym punkcie. Dodatkowo są jeszcze zadania specjalne, takie jak przejazd tyrolką, wspinaczka, strzelanie z łuku czy co tam organizator wymyśli. Startuje się w zespołach dwu lub czteroosobowych. Do mety dotrzeć musi cały zespół. Dystanse są przeważnie dwa, krótki (około 60-80 km) i długi (150-250km). Przy zmianie konkurencji np z roweru na bieganie, zorganizowane są przepaki, czyli zawodnicy mają dostęp do zdeponowanych rzeczy, które wcześniej przygotowali. Można tam zmienić buty, zostawić rower, uzupełnić zapasy i ruszyć dalej.

Do tej pory wystartowałem w takiej imprezie tylko raz, był to rajd Orła w Bielsku-Białej na krótkiej trasie 80km, gdzie z Miłoszem zajęliśmy w debiucie chyba 5 miejsce :)
Nawet znalazłem zdjęcia w necie :)
Tu Miłosz na zadaniu specjalnym, ja oczekuję na swoją kolej. Trzeba było przejść na drugą stronę siatki. Górą :) Siatka miała z 10 metrów.

A tu ja dojeżdżający do przepaku

Po tym starcie zacząłem biegać dychy, połówki, maratony, biegi górskie, ultramaratony, startować w MTB, w zawodach na orientację. Słowem robiłem wszystko tylko nie startowałem w Adventure Racingach. Chociaż ta myśl, gdzieś tam się przewijała w mojej głowie. Aż miesiąc temu znalazłem, już nie pamiętam jak, odpowiednie zawody. Namówiłem Gabrysia (co nie było takie trudne) i pojechaliśmy zawody o nazwie Krajna Adventure Racing :)

A było tak:

Baza zawodów zorganizowana była w hali sportowej klubu Sparta w Złotowie, gdzieś między Bydgoszczą, a Poznaniem. Dojechaliśmy w piątek koło 22:00. Zalogowaliśmy, odebraliśmy numery, przygotowaliśmy rowery, plecaki, rozdzieliśmy rzeczy na przepaki i poszliśmy spać. Odprawa była o 9.00, na której każdy zespół dostał mapy, a start o 10.00 z rynku w Złotowie. Jeszcze przed startem organizator podał schemat trasy.


To co wiedzieliśmy, to że całość trasy ma około 60km. Będzie rower, bieganie, kajaki i zadania specjalne. Na mapach wyznaczyliśmy nasz wariant pokonania trasy i ruszyliśmy na start, gdzie czekało już 53 zespoły.

Zawody zaczynały się prologiem, około 3 km na orientacje po mieście. Każdy zespół zostawiał rowery, zbierał punkty rozlokowane po mieście i wracał do rowerów i ruszał dalej.

Mieliśmy opracowany wariant najpierw punkty C, B, A, D, E, F i z powrotem do rowerów.


Z doświadczenia nabytego na biegach na orientację wiem, że trzeba się trzymać swojego wariantu, choć by nie wiem co ! Ale jak się okazało, że start jest ustawiony w kierunku naszego pierwszego punktu mówię do Gaba: Ty, musimy zmienić wariant, bo wszyscy pobiegną w nasze stronę i będzie korek do podbicia kart. I zasugerowałem, żebyśmy podbiegli w odwrotną stronę. Aha, na prologu punkty mogły być zaliczane w dowolnej kolejności, natomiast w następnych etapach kolejność zaliczania punktów była określona. Gabryś, popatrzył i skwitował to tekstem w stylu, pobiegniemy bardzo szybko to będziemy przed korkami :)
No wystartowaliśmy na sygnał startera i tu rozwiały się moje wątpliwości. Całe towarzystwo rozbiegło się we wszystkie strony, a wariant taki jak nasz przyjęło z zaledwie 5 drużyn :)

Gwoli wyjaśnienia. To był nasz debiut, więc przyjęliśmy strategię, że biegniemy na lajcie.
Sprawnie zebralismy wszystkie punkty i wróciliśmy do rowerów. I ku mojemu zdziwieniu okazało się, że rowerów stoi jeszcze bardzo dużo, co oznaczało, że dobrze nam poszło. W tym monecie zaświtała mi myśl, że możemy wygrać :) i ruszyliśmy w pogoń, przełączając się na dużą mapę.
Późniejsze wyniki pokazały, że z prologu wyjechaliśmy na 10 miejscu !!


Etap rowerowy utrudniał potworny wiatr, który miejscami zatrzymywał nas w miejscu. W miedzy czasie okazało się, że Garbyś odstaje rowerowo. Co mnie trochę zdziwiło, bo biega szybciej ode mnie, ale z drugiej strony podbudowało, co sprawiło że jeszcze mocniej naciskałem na pedały, ale musiałem czekać na niego, bo mu uciekałem. To ważne, żeby jechać razem, a tempo dostosowywać do słabszego, bo to w końcu sport zespołowy. Chociaż, spodziewałem się, że sytuacja się odwróci podczas etapu biegowego, że to Gabryś będzie na mnie czekał. Nie chcąc tej zemsty, dostosowałem swoją prędkość. Etap rowerowy skończyliśmy na 17 miejscu z niewielką stratą do pierwszej 10.

Kolejny etap to kajaki, ale zanim do nich wsiedliśmy, musieliśmy skończyć zadanie specjalne, którym były łamigłówki logiczne. Podstępne. Goniąc na rowerze człowiek się męczy, co odbija się na zdolności kojarzenia. Ale szybko się pozbieraliśmy i na kajaki wyjechaliśmy jako 11 zespół.

Po przepłynięciu małego jeziorka trasa prowadziła mały kanałem, albo może nawet rowem melioracyjnym. Miejscami było tak wąsko, że wiosłami machaliśmy po brzegu. Dodatkowo było dość płytko, tak że kajak szorował o dno. Gdzieś tak w połowie etapu kajakowego, zobaczyliśmy że dwie ekipy przed nami wyciągają kajaki w wody. Szybki rzut oka na mapę pokazał, że kanał ma zakole, i da się obejść mieliznę, na które utknęły zespoły przed nami. Wiec nie myśląc wiele, wyciągnęliśmy kajaki z wody i targaliśmy go przez łąkę :) Dość wspomnieć, że organizator informował w komunikaci startowym, że jest takie miejsce, ale obejście go nie wydaje się dobrym wariantem. 
I to był nasz pierwszy duży błąd...
Wychodząc, z rzeczki dostrzegłem, że ekipa która utknęła przed nami wyszła z kajaka i brodząc w wodzie po łydki przepchali kajak. A my jak gdyby nigdy nic ciągnęliśmy ten kajak przez te łąki, aż dotarliśmy do wody. Zwodowaliśmy kajak i spotkaliśmy jeszcze dwie ekipy, które szukały punktu. Ale okazało się że ten kanałek kończył się małym jeziorkiem, z którego nie było wyjścia !
Pokręciliśmy się trochę po tym jeziorku i zdecydowaliśmy go znowu przenieść. Przy okazji znaleźliśmy punkt kontrolny, zwodowaliśmy kajak i ruszyliśmy w stronę przepaku, który kończył etap kajakowy. Okazało się, że ten piwot kosztował nas stratę 10 miejsc !! A wszystko to dlatego, że nie chcieliśmy wychodzić po za naszą strefę komfortu i zmoczyć sobie nóg. No i złamaliśmy zasadę trzymania się przyjętego wariantu. Za błędy trzeba płacić. Przebraliśmy się suche buty i zaczęliśmy etap biegowy. Do biegu ruszaliśmy będą na 22 pozycji

Szło łatwo i szybko, bo i nawigacja nie była jakaś za bardzo skomplikowana, a i biegło się dobrze. Cały czas dotrzymywałem kroku Gabowi i czekałem, aż mi odetnie prąd. Ale się nie doczekałem :)
Sądzę, że odpowiednio przyjmowałem kolejne porcje węglowodanów. Tak, to musiało być to :)
Wszystko szło dobrze, aż dotarliśmy do punktu numer 14, opisanego jako "Zwyżka myśliwska, lewy brzeg rzeki". Wybiegliśmy z lasu, przez pole widzieliśmy zwyżkę myśliwską, ale nie widać było rzeki. Gabryś akurat miał kartę, więc wyrwał do przodu. Dobiegając do niego zobaczyłem, że wdał się z żywą dyskusję z innym teamem. Pomyślałem, że nie potrzebnie tracimy czas, a on nagle zaczyna się drzeć, żebym podbiegł do niego. Więc biegnę. Dobiegam i co widzę. Widzę, zafrasowanego Gabrysia, potem rzekę, a potem zwyżkę myśliwską z punktem. I tu ważny learning. Trzeba wiedzieć w którą stronę płynie rzeka, żeby ustalić jej lewy brzeg. Niestety na mapie nie było zaznaczone, w którą stronę płynie rzeka, a my sądząc, że nadbiegając od lewej strony (tak wynikało z mapy) znajdziemy się na jej lewym brzegu, tymczasem ta rzeka płynęła w drugą stronę, wiec byliśmy na jej prawym brzegu. I to był nasz drugi duży błąd.
Ekipa przed nami rozebrała się do od pasa w dół i przeszła przez rzekę. Nam znowu włączyła się strefa nadmiernego komfortu i pobiegliśmy w dół rzeki, aby sprawdzić czy znajdziemy miejsce w którym będziemy mogli przekroczyć rzekę. Rzeka miała nie więcej niż 10 metrów szerokości i głęboka była może do pasa. Przejścia nie znaleźliśmy. Ale ustaliliśmy, że Gabryś pójdzie po ten punkt. Jak już wróciliśmy do miejsca, w którym trzeba było przejść, zawachalismy się. Postanowiliśmy pobiec na około. 2 km w górę rzeki był most kolejowy. Biegliśmy dość szybko wiec, nie straciliśmy na tym obiegu więcej niż 20 minut, co z 10 minutowym szukaniem miejsca, w którym można byłoby przejść dało jakieś 30 minut straty. Do rzeki przy punkcie 14 dobiegliśmy na 18 miejscu, punkt opuściliśmy na 24 miejscu.
Później było już tylko szybko i precyzyjnie. Darliśmy do mety co tchu w płucach. Ostatni punkt był jednoczeniem zadaniem specjalnym, które polegało na popłynięciu prowizoryczną tratwą na małą wsypkę, w celu odbicia punktu i powrót. Tu jednak natknęliśmy się na korek, Przed nami czekało 6 ekip, aby wsiądź na tratwę. Na czekanie straciliśmy 30 minut. Zdobyliśmy punkt i biegiem na metę.
Imprezę skończyliśmy na 23 miejscu na 54 zespoły, zdobyliśmy wszystkie punkty, co nie wszystkim zespołom się udało. GPS pokazał łączny dystans 65 km pokonany w 7 godzin i 27 minut.
Na miejscu, zamiast pucharu czekały na nas ręcznie robione miski, w które można było nałożyć dowolną ilość przepysznej grubej grochówy !!


Podsumowanie.
Zawody, pomimo dwóch mega wtop, były naprawdę udane. Okazało się, że mamy talent zespołowy i postanowiliśmy podbić polską scenę Adventure Racingu :) co prawda trzeba wystrzegać się potwornych błędów i dużo startować, ale w tak zorganizowanych zawodach to czysta przyjemność.
Naprawdę, jedyne do czego można by się przyczepić, to czas oczekiwania na tratwy, chociaż jak byśmy wyszli ciut po za strefą komfortu to może nie trzeba byłoby czekać na tratwy. Nie bylo też losowania nagród pocieszenia. W biegach górskich są, może stąd to oczekiwanie. Ale to zupełnie nic nie znaczący szczegół. Było ekstra ! 
Jak byśmy unknęli tych dwóch błędów, i trochę sprawniej jechali na rowerach to pierwsza szóstka byłaby naszym zasięgu !!

Już postanowilismy się zapisać na drugą imprezę organizowaną przez Hill Sprint, czyli na Mountain Touch Challegne która będzie organizowana 23-24 września w Szczawnicy.
Więc do zobaczenia na trasie :)
TU znajdziecie tracka z zapisem naszej trasy

Aha, 
Na szczególny szacun zasługuje relacja LIVE. Każdy team dostał dodatkowy nadajnik GPS, tak aby rodzina i znajomi, a także fani zespołów mogli na bieżąco śledzić zmagania online. To naprawdę coś niesamowitego. Dodatkowo można sobie obejrzeć z odtworzenia przebieg rywalizacji, do czego gorąco zachęcam, TU jest link
Możecie prześledzić naszą trasę. Startowaliśmy jako Antropolog Biom.
Tak, to głupia nazwa. Ale połowę winy biorę na siebie. Wyjąłem dwa słowniki, języka polskiego i wyrazów obcych. Gab wybierał numery stron, kolumny i wyrazy od góry :)
Ciekawe co wyjdzie następnym razem :)






wtorek, 1 marca 2016

Post o demonach, czyli jak nie gonić swojego ogona

Bieganie to taki fajny czas, w którym jestem sam ze swoimi myślami i im bardziej staram się skupić na jakiejś konkretnej, tym bardziej myślę o innych, które same napływają do głowy, niezależnie.

Poprzedni post było o poście i ten tez jest. Jest wynikiem moich rozmyślań podczas ostatniego biegu.

Post nie jest odmawianiem sobie rzeczy w ramach wyższej idei. To raczej chodzi o trzymanie się w ryzach. Post, jako coś czego się wyczekuje, daje mocny start do okiełznania swoich demonów. Wyobrażam sobie to tak, że wtedy ja powożę karetą zaprzężoną w demony. Jestem panem, rządzę sytuacją, ale one pozostają czujne. Ciągle podszeptują, knują, wymyślają jak sprawić abym na chwile przysnął, abym na moment stracił kontrole nad nimi i wtedy... koniec, wszystko o kant dupy potłuc. Wszystko wraca do wyuczonych ról, a demony szaleją i to teraz ja ciągnę wóz i skręcam w stronę, w która chcą demony. I znowu nic nie mogę zrobić, zarządzić, postawić się, bo szybko to zostaje ukrócone.
I jak popuszczę to znowu pije wino, najpierw po łyku, żeby przepłukać podniebienie i sprawdzić czy jest dobre i jakie ma aromaty, potem kolejny łyk, potem pół kieliszka, potem cały, a kończy się na pol butelki. Z bieganiem tak samo, tylko że odwrotnie. Najpierw po 60 km tygodniowo (mocne postanowienie, postne), potem 20, potem chociaż ze dwa razy w tygodniu, a potem chociaż raz na dwa tygodnie.
I jak się wyrwać z tego kręgu? Chyba tylko być głuchym na podszepty demonów. A jak mówią, to nie słuchać i powtarzać sobie, że dobrze wiem co się stanie jeśli ustąpię choć na centymetr. Przegram.


Aha, z wielkim trudem, na ostanią chwilę i w stylu niezbyt pięknym okiełznałem w lutym swoje demony i przebiegłem zakładane 150 km !! Czego sobie winszuję, bo jak na 9 dni do końca lutego zostało mi 19 km to odpuściłem, bo wiedziałem, że zrobię. Ale sam zagroziłem sobie (demony nie spały) i ostatniego dnia musiałem zrobić 16km, żeby zapewnić sobie sukces, ale się udało :) W kolejnym miesiącu planuję 200 km !!

Na koniec  trochę statystyk, bo uwielbiam dane i statystyki :)
Średni dystans: 10.33 km
Ilość: 15 Aktywności
Dystans: 154.92 km
Czas: 15:45:50 g:m:s
Kalorie: 12,265 C
Średni dystans: 9.79 km
Maks. dystans: 16.73 km
Średni czas: 1:05:59 g:m:s
Maks. czas: 1:36:47 g:m:s



poniedziałek, 15 lutego 2016

post o poście

Post (za wikipedią) - dobrowolne powstrzymanie się od jedzenia w ogóle, lub od spożywania pewnych rodzajów pokarmów (np. mięsa), przez określony czas. Pości się przede wszystkim z przyczyn religijnych.

Przyznam się szczerze, że zawsze podłączenie po idee wydawało mi się cokolwiek dziwne. Większość wymaga przyjęcia narzuconych odgórnie zasad, które nie koniecznie są zgodne z moim wewnętrznym czymśtam. Najlepiej podporządkować się swoim zasadom, chociaż im trudniejsze tym trudniej w nich wytrwać, ale w swoje zasady powinniśmy wierzyć bardziej, chociaż by dlatego że znamy siebie i wiemy czego nam trzeba i w co wierzymy. Często jednak na samym chceniu się kończy. Dlatego zwykle szybko poddajemy się po noworocznych postanowieniach regularnego odwiedzania siłowni czy codziennego biegania 5 km, czy też przebiegnięcia maratonu w tym roku.

Ja odkryłem dla siebie post, ten katolicki, który trwa od środy popielcowej, a kończy się w piątek przed Wielkanocą. W tym roku jest to okres od 10 lutego do 25 marca, 44 dni.

Ja z postu katolickiego wziąłem to co najlepsze dla mnie, czyli idee powstrzymywania się.
W ramach postu wykluczam z jadłospisu mięso, alkohol i słodycze, wykluczam zupełnie, nawet małe piwko po 30 km wybieganiu nie wchodzi w grę, mimo że piwo najlepszy izotonik :) Nie wiem jak to działa, ale za każdym razem (w tym roku to 3 edycja) się udaje wytrwać w postanowieniach. Myk jest taki, żeby pod płaszczykiem postu zrealizować swoje cele, które innymi sposobami nie wychodzą. Post pomaga. Najbardziej w kwestii alkoholu, szczególnie w towarzystwie. Na hasło: ja nie piję, odzywki typu "ze mną się nie napijesz" albo "przecież to wyjątkowa okazja" były męczące i były ostatecznym argumentem, jakże łatwym do przyjęcia. No bo jak tu się nie napić choćby symbolicznie :) Ale w czasie postu dzieje się rzecz niezwykła, na hasło: dlaczego nie pijesz? odpowiadam: wiesz, jest post, I to zamyka wszelkie dyskusje, i kończy zrozumiałym kiwnięciem głową połączonym, nieco zaskoczonym, acz pełnym aprobaty: ahaa, no tak. 

Żeby nie było, daleko mi od alkoholizmu, ale alkohol jest przyjemny, relaksujący, a co najgorsze gastrofazowy. A to rozkłada na łopatki każdą dietę czy żywieniowe nawyki. A benefity z poszczenia w post są jednoznaczne (w moim przypadku). Za pierwszym razem zgubiłem 5 kg, co prawda w ciągu kilku następnych miesięcy odnalazłem je, za drugim razem 4, też je odnalazłem.

Podczas pierwszego postu chodził za mną taki zestaw: piwo pszeniczne, pizza z szynką i tiramisu.
Jak tylko się skończył, od razu poszedłem do pobliskiej knajpy i zamówiłem powyższy zestaw.
Piwo nie miało takie smaku jak się spodziewałem, pizza był o wiele bardziej tłusta niż zazwyczaj, a tiramisu nie dało się zjeść, bo było za słodkie. Cóż po paru razach organizm się przyzwyczaił :)

Tym razem mam nadzieje, że będzie inaczej gdyż do słodyczy, alkoholu i mięsa, dołączyłem białe pieczywo, żółte sery, produkty wysoko przetworzone, wędliny kupne. I post zamierzam zakończyć butelką dobrego porto i dalej trzymać się mojej diety postnej.W myśl zasady, że powtarzana czynność po 30 staje się nawykiem.

aha, do tego dołożyłem sobie lutowy challenge czyli 150 km przebiegniętych kilometrów. Na razie zgodnie z planem do 14 lutego mam 78,5 km :)

aha, aha, jakiś czas temu pojawiał się nowa wersja piramidy żywieniowej. W sumie nic odkrywczego, ale warto wydrukować i powiesić w kuchni, może coś się wryje w głowę :)





wtorek, 2 lutego 2016

30 day challenge, czyli biegowych przemyśleń ciąg dalszy

Ostatni wpis na moim blogu jest z 20 listopada 2013 roku i dotyczył biegu na 10km + biegu Potrójnej. 

804 dni !! tyle nie pisałem !

Tu pewnie nasuwają się Wam 2 pytania. Dlaczego tak długo nie pisałem i dlaczego zdecydowałem się napisać teraz.

Odpowiedź jest prosta. Tęskniłem :)

Ale to wymaga jednak komentarza. Moje życie biegowe to tak naprawdę ciągłe potyczki z bieganiem, ze sobą, z życiem. Można powiedzieć, że moje bieganie jest wprost proporcjonalne do aktualnej fazy życia. Jest mi dobrze - biegam, jest mi źle - biegam lub zupełnie odwrotnie. Jest mi dobrze - nie biegam, jest mi źle - nie biegam. Kiedyś próbowałem odnaleźć zależności, ale nie jestem w stanie odkryć mechanizmu. Może go wcale nie ma. Czasami mam mocne postanowienie, żeby biegać, wystartować w zawodach, im dłuższy dystans tym lepiej, im mocniejsze treningi tym lepiej. Ale później zawody weryfikują. Na 100km trasie mam dość po 50km, na 50km mam dość 25km. Na 10km mam dość po 5km :) Może poprostu nie należy się tym przyjmować, tylko słuchać siebie. Mam ochotę biegać, zakładam buty i idę biegać.
A jednak cały czas biegam, mniej lub więcej, bo bieganie to walka, ze sobą, z pogodą, z kontuzjami, z przeciwnościami, z niechęcią. Kiedyś myślałem, że starty w zawodach, kręcenie życiówek jest tym co jest fajne, ale z biegiem czasu zaczynam dostrzegać fun z biegania.

Tak było po tej 10km i biegu Potrójnej z ostatniego postu. 
Pojechałem potem do Szczyrku i prawie cały tydzień biegałem sobie po górach. Sam, z mapą, zaliczając wszystkie schroniska po drodze aby podpić książeczkę PTTK odpowiednią pieczątką, napić sie gorącej czekolady i grzanego wina i pobiec dalej, bo to było fajne. Proste, szczere i niewymuszone. 

 A jednak nie :)
to był rok 2014, teraz sobie przypominam. Miałem plan taki, żeby zrobić taki sam tytuł posta jak ten ostatni tylko z inną datą :) Ale widać nie był odpowiedni czas. Niemniej jednak wtedy zrobiłem sobie jakieś 160 km przez 4 biegowe dni. Bez spinki, bez czasów, bez limitów czasowych, bez presji, bez punktów kontrolnych. Freerun.

No, ale teraz do rzeczy.
W tym roku, inaczej niż w latach poprzednich nie robiłem postanowień noworocznych, bo nie działają i zostają tylko marzeniami, bez realnych szans na realizację. Zamiast tego wprowadziłem 30 day challenge. I luty to miesiąc biegania. Postanowienie jest takie: w ciągu miesiąca przebiec 150 km. Wiem, że dla jednych to mało, dla innych to niewyobrażalny dystans. A dla mnie będzie w sam raz. To daje 5 km dziennie, lub 10 km co drugi dzień, lub 3 wybiegania po 50km :)

Będę informował :)
trzymajcie kciuki, za mnie, za challenge i za bloga :)

Yo!

PS. Mam już zrobionych 5km :)

PS. PS. A tak było w okolicach Szczyrku :)