wtorek, 4 października 2011

i po maratonie...

czas 4:44.34
w sumie to dziwnie się biegło.
Okazuję, że człowiek mimo że jest sobą od początku życia to tak naprawdę nie do końca zna swoje ciało i jego możliwości. Trening przed maratonem ma biegaczowi uświadomić trudy biegu i trochę go przygotować. To o czym mówią wszyscy, którzy biegli maraton to owa ściana, która dopada i nie jesteś w stanie nic zrobić. Podejrzewam, że im organizm bardziej wytrenowany tym efekt ściany mniejszy. To dziwne uczucie występuje najczęściej około 30 km. Objawia się tym (przynajmniej u mnie), że w pewnym momencie mózg nie jest w stanie sobie wytłumaczyć, że nie ma sensu tak szybko biec, że nie ma żadnego zagrożenia dla życia, więc nie ma sensu uciekać czyli biec. Niby nie jesteś zmęczony, ale w pewnym momencie ni stąd ni zowąd przechodzisz do marszu, i jak już odsapniesz i znowu zaczynasz biec, to po jakiś 500-600 metrach znowu przechodzisz do marszu i nie masz na to za bardzo wpływu.
Ale po kolei.
Postanowiłem pobiec maraton poniżej 4h. Plan był prosty. Biec poniżej 5:40/km. Na treningach najdłuższy bieg to 30 km w tempie 6:40, bez rewelacji, trochę się spociłem (było gorąco), ale nie byłem specjalnie zmęczony, więc tempo 5:40/km wydawało się realne.
Przed biegiem poradziłem się doświadczonych maratończyków i wszyscy twierdzili, że lepiej przebiec pierwszą połową spokojniej, bez forsowania się, z premedytacją wolniej, a druga docisnąć. Starałem się, jak widziałem że za szybko do zwalniałem. Pierwsze 10 km zrobiliśmy w 57 minut (biegłem z Gabrysiem), 20 km w nie całe dwie godziny, a pół maraton tez wyszedł z planem 2:01. Był na 22 km taki podbieg, delikatny, ale jakoś ciężko mi się biegło, wiec postanowiłem zjeść drugi żelik, pierwszy zjadłem zgodnie z planem na 19 km. Gabrysiowi powiedziałem że już nie mogę, i muszę się przejść kawałek, ale że go dogonię. W spokoju zjadłem zelik, zapiłem wodą na punkcie z wodą i pobiegłem dalej. Jeszcze Gabrysia z daleka widziałem, jakoś dałem radę przebiec (trochę przejść) przez Ursynów. W Powsinie poczułem moc i zacząłem biec nieco szybciej, ale nie na długo. Na 30 km byłem po 3 godzinach i 7 minutach. A potem to juz była walka, część przebiegłem, część przeszedłem. Na 40km stawiłem się po 4 godzinach i 31 minutach, ledwo człapiąc, a właściwie nie mogąc biec. Nagle dopadł mnie pacemaker z balonem na 4:45. Trzeba było biec. Na mecie zameldowałem się po 4 godzinach 44 minutach i 34 sekundach.
Tak, byłem, no i jestem zawiedziony. Po przybiegnięciu nie byłem nawet specjalnie zmęczony. Dzień po mogłem normalnie chodzić i nic mnie nie bolało. Maraton był w niedzielę, a w kolejną niedzielę pobiegłem w BiegnijWarszawo 45:34 na 10 km. Choć gdyby nie tłum to było by lepiej.
Sądzę, że po prostu nie specjlanie sie przykładałem do trenignów, może za mało biegłem. Wychodziło jakieś 40km tygodniowo. Jak na maraton to chyba trochę za mało.
Coż, za rok będzie lepiej. Dalej sądzę, że 4 godziny to realnych czas. Co więcej, uważam, że każdy bieg maratoński w tempie powyżej 4h jest nie istotny, nie godny uwagi, nie wart odnotowania, oczywiście oprócz pierwszego ;)

1 komentarz:

  1. IMHO - maraton to nierówna walka z samym sobą. I dopóki dobiegasz, nie chorujesz, masz stopy całe i psychikę w jedym kawałku - wygrałeś.

    Znam takich co mówią, że maratony powyżej 4h biegają tylko emeryci po 3 zawałach, ale ci co tak mówią w życiu nie przebiegli 42k bez przerwy. Katują 10k w 42:00 i myslą ze wiedzą jak to jest pobiec 42 km...

    Pomyśl tak - poprawiłeś się ponad 3 h od poprzedniego startu ;)

    OdpowiedzUsuń